Przejdź do głównej zawartości

Fragment - rozdział I - pierwsze strony







PÓJDŹ I ŻYJ. OTO DROGA TWOJA.
Patryk Robacha
















Istnieje nieskończona ilość rzeczywistości, które wzajemnie się na siebie nakładają. Wspólny dla nich jest jedynie czas i przestrzeń. Natomiast substancja, z której składa się każda rzeczywistość,  jest zgoła odmienna od swego odpowiednika w równoległej czasoprzestrzeni – pomiędzy substancjami nie zachodzi  żadna relacja. Substancje nie oddziałują na siebie, choć z pozoru mogłoby się wydawać coś zupełnie innego . W tej samej chwili i w tym samym miejscu zachodzi nieskończona ilość zdarzeń, które jako wspólny mianownik mają jedynie czas i przestrzeń. Pożółkły liść, strącony z gałązki drzewa podmuchem jesiennego wiatru, wykonuje nieokreśloną ilość obrotów, pokonuje nieograniczoną odległość i rozbija się ostatecznie o  ziemię, po której długo jeszcze będzie podróżował, pędzony wiatrem, aż dokona swego żywota, rozkładając się i użyźniając glebę. Jednakże każdy z jego upadków, choć z tego samego drzewa, rosnącego w tym samym parku, przy tej samej ławeczce, i zachodzący o tej samej porze dnia, posiada nieskończoną liczbę wariantów. W nieskończenie wielkiej ilości równoległych światów. To jest substancja.   













Tym, których nie było, ale jakby byli, gdzieś zupełnie blisko…


Był lipcowy poranek. Jaskrawe słońce w pełnej krasie rozpoczynało mozolną wędrówkę po horyzoncie letniego nieba, nie mając na swej drodze żadnej przeszkody, chociażby w postaci malutkiego obłoku. Rozpoczynał się kolejny dzień owego lata dwa tysiące sto siódmego roku, które było niezwykłe pod wieloma względami. Od kwietnia nie spadła na ziemię ani jedna kropla deszczu. Nie było burz z gromami, bez których nie obchodziło się żadne poprzednie lato. Nie było też kojących powiewów wiatru. Panował za to nieznośny upał – słońce każdego dnia wylewało z siebie potoki uciążliwej spiekoty, od której wszelkiemu stworzeniu próżno było szukać schronienia. Ziemi odebrana została jej przyrodzona płodność. Pola nie wydały plonów. Drzewa nie zakwitły.
Ze wzgórka roztaczał się widok na maleńką podlaską wieś, zatopioną w krajobrazie szarości niepłodnej gleby i odurzającego błękitu nieba. Nieliczne drewniane chaty rozsiane po obydwu stronach żwirowej drogi stanowiły o doniosłej dawności tego miejsca. Pośrodku wsi mienił się czarny dach dębowego meczetu, zbudowanego w minionych stuleciach przez tatarską mniejszość, zamieszkującą niegdyś te okolice.
Pagórek łączyła z wsią wąska gruntowa dróżka, która o tej porze zwykła być otoczoną oceanem strzelistego pożółkłego zboża, ale w tym wyjątkowym pod wieloma względami roku, była otoczona jedynie grudami wypalonej ziemi i nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek w przeszłości ziemia ta wydawała obfity życiodajny plon.
Zamknąłem podówczas oczy i wziąłem głęboki wdech. Moje płuca napełniły się gorącym pylistym powietrzem i zamarłem w bezruchu jak gdybym znajdował się nie na pagórku, a nad urwiskiem klifu i chłeptał nie mór, a rześką morską bryzę. Rozchyliłem swe powieki i powiodłem wzrokiem po otaczającej mnie okolicy, kręcąc głową to w prawą, to w lewą stronę. Sceneria była zupełnie opustoszała. Nie było choć najmniejszego śladu jakiejkolwiek ludzkiej obecności.
- Nadszedł już czas. – rzekłem do siebie, wypuszczając ze świstem nabrzmiałe w płucach powietrze i skierowałem swe korki w stronę dróżki, wiodącej do wsi przez wymarłe pole. Kroki stawiałem nierówne i niepewne. Rozżarzona ziemia paliła moje nieobute stopy. Kiedy ostatni raz miałem na nogach buty? Gdzie i w jakich okolicznościach je utraciłem? Tymi myślami próbowałem odwrócić swą uwagę od nieznośnego bólu, powodowanego dokuczliwą temperaturą podłoża. Czułem, że na piekącym gruncie moje stopy się smażą, a skórę zaczynają pokrywać bąble, które dają o sobie znać przy każdym zetknięciu podeszwy z piachem. Ile jeszcze metrów zostało do najbliższej chaty? – zadałem sobie pytanie, którego nie ubrałem w żaden dźwięk. – Sto, w najgorszym razie dwieście  – wypowiedziałem na głos, jakby próbując dodać samemu sobie otuchy. Zwiotczałe ciało siedemdziesięciolatka, choć pełne woli, nie miało już w sobie nawet cienia dawnej sprawności. Pomimo niewysłowionego bólu przyspieszyłem swe kroki by w możliwie najkrótszym czasie pokonać dystans dzielący mnie od chaty, która stała się alegorią wybawienia.
- Ave, Maria, gratia plena, Dominus tecum. Ora pro nobis peccatoribus nunc et in hora mortis nostrae. Amen – ciężko dysząc wypowiadałem słowa modlitwy, którą pamiętałem z czasów dzieciństwa, kiedy przed snem odmawiałem ją wespół ze swoją najdroższą matką. – Teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen. – powtórzyłem po polsku i złapawszy za klamkę przymknąłem oczy, prosząc Najświętszą Panienkę by okazała mi swą łaskę.  Pociągnąłem dłonią w dół i drzwi odpuściły. Dom był otwarty. Pani Nasza i tym razem okazała się łaskawa.
Przestąpiłem próg i znalazłem się w wąskim przedsionku, wymoszczonym sianem. Pomieszczenie było zupełnie puste. Jego treść stanowiły jedynie podłoga, sufit, ściany oraz wiszący na jednej z nich mosiężny kandelabr, poplamiony tu i ówdzie zaschniętą stearyną, będącą jedyną pozostałością jego świetlistej przeszłości. Wykonał krok do przodu i nie odwracając się za siebie jednym sprawnym ruchem ręki zatrzasnąłem drzwi.
- Szczęść Boże! Jest kto? – zawołałem. Odpowiedzią był mi jedynie tuman kurzu, który wzbił się w powietrze pod wpływem drgań mego własnego głosu. – Wołają na mnie Julian. Przybywam w pokojowych zamiarach, kontynuowałem bardziej donioślejszym głosem. - Wyczerpały się moje zapasy wody. Koń mój padł wycieńczony żarem i trudami podróży. Pozwólcie wejść do izby swemu słudze – spokojniej i z pokorą wypowiedziałem prośbę, wsłuchując się w ciszę i wyczekując odpowiedzi. Martwota. W chacie poza mną, Julianem,  nie było nikogo.
Pomimo ogromnego bólu, spowodowanego poparzeniami, utykając, wszedłem do izby, która znajdowała się na lewo od przedsionka. Pomieszczenie, mające plan kwadratu, było zaciemnione. Przez zamknięte okiennice, dodatkowo zabite belkami, dostawały się doń jedynie liche promienie zabójczego słońca, które jednakże dawały wystarczająco światła bym mógł szczegółowo zbadać wyposażenie izby. Naprzeciwko wejścia, pod ścianą, stało coś, co mógłbym nazwać łóżkiem, choć bardziej przypominało niedźwiedzi barłóg. W tej chwili uczułem wszechogarniające zmęczenie. Byłem wyczerpany i spragniony. Uświadomiłem sobie, że nie spałem od kilku dni.
Łóżko zajmowało znaczną część pomieszczenia. U wezgłowia stała drewniana skrzynia. Dalej, na prawo, pod oknem niewielki stolik i para prostych sosnowych krzeseł. To, co przykuło moją uwagę, to gospodarskie ruchomości znajdujące się na stoliku. Przewrócony skórzany bukłak z rzemykiem, trzy drewniane garnuszki, księga w czarnej oprawie i niewielkich rozmiarów krucyfiks, otoczony rzędem wypalonych ogarków. Na lewo od wejścia zainstalowany był bielony gliniany piec, wyposażony w cztery paleniska. Nad piecem zwisały zawieszone na kołkach przybory kuchenne.  Wyposażenie było zdecydowanie skromne. Typowe dla chłopskiej chaty, której włodarze do nie tak dawna trudnili się hodowlą bydła i uprawą roli.
Skierowałem swe kroki w stronę łóżka. Fizyczne wycieńczenie wzięło górę. Ułożyłem poprawnie poduszki, odgarnąłem kołdrę i wśliznąłem się pod nią w swym zniszczonym i brudnym odzieniu. Morfeusz wziął mnie w swoje objęcia.
--
Widzę siebie, siedzącego nad brzegiem jakiejś rzeki. Załóżmy, że to Wisła. Tak, siedzę nad brzegiem Wisły. Strome, porośnięte trawą zbocze – siedzę tam, na tym zboczu. Widzę siebie, siedzącego na zielonym stromym zboczu, to wał. Wał wiślany, jakich wiele po całym kraju (jak chociażby w Skoczowie, gdzie długi wał wokół Wisły, obficie poprzecinanej jazami, z przepławkami i bez). Dokoła panuje cisza i spokój, a miejscowość jest nostalgiczna i sentymentalnie obca. Załóżmy, że to Kazimierz Dolny. I co widzi ten ja, który siedzi na zboczu wału? Widzi rzekę, nieokiełznany bezmiar wód i patrzy w słońce, mrużąc oczy, i nastawia uszu by słyszeć śpiew ptaków (liche kawki i gołębie, ale jakaż to jest poezja!). I widzi drugi brzeg tej rzeki! A przecież to nie jest oczywiste, że się go widzi, bo nierównie dobrze (równie źle) mógłby (mógłbym) go nie widzieć. Z drugiego brzegu spozierają na tę krainę ruiny zamku (jakże dumnie spozierają!). Zapewne to zamek w Janowcu (skoro jest się w Kazimierzu), który od dawien dawna w Janowcu jest ulokowany (czy Zamek w Janowcu mógłby być tym samym Zamkiem w Janowcu, gdyby nie był w Janowcu, a na przykład w Górze Puławskiej? Czy Julian byłby tym samym Julianem, gdyby nie był tym samym Julianem?). Na zachodzie zachodząco zachodzi słońce. Ja-Julian patrzy się na słońce. Słońce grzeje słonecznymi swymi promieniami. Cóż to jest za wiersz, gdy się tak patrzy na drugi brzeg, który widać, będąc jednocześnie ogrzewanym słonecznie słonecznym słońcem? Drugi brzeg, z zamkiem, przy akompaniamencie ptaków (lichych w największym stopniu lichości kawek i gołębi) jest widocznie widoczny i zastanawiam się nad jego piękną wielką niesamowitością – jakże cudownie jest widzieć ten drugi brzeg, który wyłania się tuż przed tobą. A przecież nie zawsze widać ten drugi brzeg (ten czy tamten). Życie jest rzeką! A rzeka jest życiem, obfitym w te same, ale zawsze inne wody – melancholijnie ciepłe i leniwe albo porywiście oziębłe i wezbrane, nabrzmiałe od chłodu i agresywnej konduity. Wcześnie wiosenna rzeka jest każdą rzeką, więc tym samym jest każdą postacią rzeki i nie jest każdą postacią rzeki zarazem. Jest stawaniem się. Już nie szorstki lód, oszlifowany gdzieniegdzie zabawą dziecięcych podeszw, ale wciąż gdzieniegdzie zaznacza się kra, popychana naturalnym pędo-prądem strumienia (dlaczego kra nie płynie pod prąd? Dlaczego rzeka nigdy nie płynie pod prąd rzeki?). Julian siedzi na brzegu i kontempluje rzekę. Ja-Julian kontempluję rzekę. Ale czy mogę być Julianem i nie-Julianem zarazem? Czy mogę patrzeć na rzekę i jednocześnie patrzeć na siebie, patrzącego na rzekę? Kontempluje więc tę rzekę rozmarzłą, różnorodną, różnowodną, w istocie swej jednorodnie niejednorodną. Mnogość form rzeki! Które zależą nie od pór roku, od kalendarza ludzkich wiosen i zim, a od ciepła i zimna, co płyną z kosmosu i nie trzymają się żadnych człowieczych pojęć czasu. Rzeka nie wyznaje pojęć. Ona jest pojęciem i desygnatem wszystkich swych pojęć. Jest wodą, prądem, zamarzaniem i rozmarzaniem, ciepłem i zimnem, powodzią i suszą. Nie baczy na cudze pojęcia, nie ogranicza się cudzą wiarą i bezbożnością wszelaką. Rzeka płynie, czy się na nią patrzy czy oczy się na nią zamyka. Płynie, odpływa, oddala się, odchodzi w tak zwaną siną dal, ale i tak jest. Płynie, ale nie odpływa, odpływa, ale i przypływa, oddala się, przybliżając się wciąż. Za dnia oddaje słońcu jego pyszne odbicie, w nocy lirycznie chłonie każde spojrzenie księżyca.  


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Herman Melville - Moby Dick

  HERMAN MELVILLE  MOBY DICK CZYLI BIAŁY WIELORYB Jak doszło do konsumpcji książki? Historia związana z moją literacką konsumpcją tej pozycji jest diablo podobna do myśli przewodniej samej książki. W swej czytelniczej pogodni za wiekopomnym dziełem Hermana Melville’a byłem niczym kapitan książkowego statku, Pequod'a, Ahab, którego idee fixe stało się polowanie na białego kaszalota, tytułowego Moby Dicka. Ja byłem Ahabem – czytelnikiem, który z niestrudzoną  konsekwencją poszukiwał książki na bezkresnym oceanie Empików, Matrasów i innych tego typu przybytków. Ostatecznie upolowałem ją w jednym z antykwariatów na ulicy Sienkiewicza w Kielcach. Nabyłem przelany na papier geniusz Melville’a za dwie głowy Mieszka I. Uważam, że to niesprawiedliwa dla obydwu transakcja. Gdzie dwóch się bije, tam nerd korzysta... Recenzja Melville opowiada tę historię ustami młodego XIX-wiecznego outsidera – Izmaela. Izmael odczuwa deficyt głębi, męczą go chroniczne bóle egzystencjalne, ...

Wojtek Miłoszewski - Inwazja

WOJTEK MIŁOSZEWSKI     INWAZJA   Jak doszło do konsumpcji książki? Dobrze pamiętam ten dzień, gdyż był to piątek. Zadaję jednakże cios przekonaniom, że piątek, to piąteczek, a skoro piąteczek, to i piątunio, czego ekwiwalentem jest ciężka sobotnia bania i śmierć wątroby. Tamten piątek pamiętam, gdyż tego dnia odważyłem się uczynić ze sklepowej podłogi swój barłóg, na którym ległem i pozwoliłem się sfotografować. Z książką oczywiście. Tytułową. Mam nawet zdjęcie na pamiątkę. Ecce homo - jego upadek, jako konsumenta literackiego wywątrobień maści wszelakiej. Teraz, kiedy przywołuję w pamięci moment zakupu tej książki, dochodzę do wniosku, że moja naiwność w owym dniu osiągnęła życiowe apogeum.Wstydliwie, ale nie bez pewnej satysfakcji przyznam, że w naiwności owej i tak jestem daleko w tyle za moim młodszym kuzynem, którego naiwność, podobnie jak moja, aczkolwiek mniej metaforycznie, a bardziej dosłownie - miała gówniany finał. Otóż, rzecz się miał...

Paweł Potoroczyn - Ludzka Rzecz

Paweł Potoroczyn Ludzka rzecz   Jak doszło do konsumpcji książki? W Kielcach jest księgarnia, której nazwy nie pamiętam. Nie pamiętam, bo nie starałem się zapamiętać, albo nie chciałem zapamiętać, albo nie przeczytałem nawet jej nazwy, więc skąd mogę wiedzieć jak się nazywa, skoro jej nie przeczytałem? Nie pamiętam i już. Zresztą po co miałbym pamiętać, skoro wiem gdzie się znajduje i jak do niej trafić? Co więcej, trafiłbym tam i z zamkniętymi oczami, gdyż przed wejściem do księgarni, a księgarnia - tym samym wejście do niej - znajdują się na głównej ulicy tegoż głównego miasta, często można spotkać młode dziewczę, uzbrojone w obowiązkowy - w tego rodzaju sytuacjach - transparent, który krzykliwie (w przeciwieństwie do samego dziewczęcia) uprasza nas byśmy zaglądnęli do księgarni-której-nazwy-nie-pamiętam. Skuteczny marketing we współczesnym świecie jest kluczem do sukcesu. Tak mówią, ale ja się nie znam na skutecznym marketingu, który jest kluczem do sukcesu we współczesnym ś...