WOJTEK MIŁOSZEWSKI
INWAZJA
Jak doszło do konsumpcji książki?
Dobrze pamiętam ten dzień, gdyż był to piątek. Zadaję jednakże cios przekonaniom, że piątek, to piąteczek, a skoro piąteczek, to i piątunio, czego ekwiwalentem jest ciężka sobotnia bania i śmierć wątroby. Tamten piątek pamiętam, gdyż tego dnia odważyłem się uczynić ze sklepowej podłogi swój barłóg, na którym ległem i pozwoliłem się sfotografować. Z książką oczywiście. Tytułową. Mam nawet zdjęcie na pamiątkę. Ecce homo - jego upadek, jako konsumenta literackiego wywątrobień maści wszelakiej.
Teraz, kiedy przywołuję w pamięci moment zakupu tej książki, dochodzę do wniosku, że moja naiwność w owym dniu osiągnęła życiowe apogeum.Wstydliwie, ale nie bez pewnej satysfakcji przyznam, że w naiwności owej i tak jestem daleko w tyle za moim młodszym kuzynem, którego naiwność, podobnie jak moja, aczkolwiek mniej metaforycznie, a bardziej dosłownie - miała gówniany finał. Otóż, rzecz się miała kiedy mogłem mieć lat sześć, on zaś musiał mieć ich nie więcej niż trzy, gdyż taka dzieli nas różnica wieku. Nasze rodziny zamieszkiwały wówczas razem, co pozwoli wam dokonać konstatacji, że i my z bratem mieszkaliśmy pod jednym dachem. Pewnego wieczoru, zaraz po wieczorynce (jeśli nie wiesz czym jest wieczorynka - skontaktuj się ze mną), motywowani scenami batalistycznymi z Gumisiów, tudzież rozpierani nadmiarem energii, poczęliśmy wyczyniać różne niewinne dziecięce harce na podłodze. Bitwy na poduszki, wyrywanie sierści kotu czy rozbijanie bombek na choince przy tych harcach to cnotliwe igraszki. Jakimi by one nie były owego wieczoru, w wyniku tychże harców, mój kuzyn najzwyczajniej w świecie się zesrał, to znaczy narobił w majtki. Ja, jako starszy, nie mogłem owej porażki nie przekuć w sukces z dziedziny programowania neurolingwistycznego. W wyniku moich krótkich, aczkolwiek skutecznych zabiegów, kuzyn majtki zdjął i z obsraną dupą usiadł na czerwonym, plastikowym krześle... Dalszej części historii opowiadać nie będę, gdyż ta subtelna dygresja jest satysfakcjonująca i ten fragment jest mi niezbędny dla lepszego odmalowania mojej naiwności, która została wykorzystana przez autora tego "opusculum", tudzież wydawcy czy korposzczurów z branży reklamy, co to NLP mają w jednym palcu. Najczęściej środkowym.
Teraz, kiedy przywołuję w pamięci moment zakupu tej książki, dochodzę do wniosku, że moja naiwność w owym dniu osiągnęła życiowe apogeum.Wstydliwie, ale nie bez pewnej satysfakcji przyznam, że w naiwności owej i tak jestem daleko w tyle za moim młodszym kuzynem, którego naiwność, podobnie jak moja, aczkolwiek mniej metaforycznie, a bardziej dosłownie - miała gówniany finał. Otóż, rzecz się miała kiedy mogłem mieć lat sześć, on zaś musiał mieć ich nie więcej niż trzy, gdyż taka dzieli nas różnica wieku. Nasze rodziny zamieszkiwały wówczas razem, co pozwoli wam dokonać konstatacji, że i my z bratem mieszkaliśmy pod jednym dachem. Pewnego wieczoru, zaraz po wieczorynce (jeśli nie wiesz czym jest wieczorynka - skontaktuj się ze mną), motywowani scenami batalistycznymi z Gumisiów, tudzież rozpierani nadmiarem energii, poczęliśmy wyczyniać różne niewinne dziecięce harce na podłodze. Bitwy na poduszki, wyrywanie sierści kotu czy rozbijanie bombek na choince przy tych harcach to cnotliwe igraszki. Jakimi by one nie były owego wieczoru, w wyniku tychże harców, mój kuzyn najzwyczajniej w świecie się zesrał, to znaczy narobił w majtki. Ja, jako starszy, nie mogłem owej porażki nie przekuć w sukces z dziedziny programowania neurolingwistycznego. W wyniku moich krótkich, aczkolwiek skutecznych zabiegów, kuzyn majtki zdjął i z obsraną dupą usiadł na czerwonym, plastikowym krześle... Dalszej części historii opowiadać nie będę, gdyż ta subtelna dygresja jest satysfakcjonująca i ten fragment jest mi niezbędny dla lepszego odmalowania mojej naiwności, która została wykorzystana przez autora tego "opusculum", tudzież wydawcy czy korposzczurów z branży reklamy, co to NLP mają w jednym palcu. Najczęściej środkowym.
Recenzja
Przykuwająca uwagę okładka - płonący katowicki "Spodek" w ruinie, wiele po sobie obiecujący opis, chwytliwe, znajomo brzmiące nazwisko, enigmatyczny tytuł, a także wysoka cena, która z reguły w sposób prosty, ale konsekwentny potrafi oddzielić ziarno od plew - wszystko to spowodowało, że trzymając w lewej ręce "Idź postaw wartownika", nagrodzonej nagrodą Pulitzera Harper Lee i "Inwazję" w drugiej, kładąc książkę na blat kasjera wykorzystałem rękę prawą, opróżniając ją z zawartości i meldując "kartą proszę". Podkreślę, że "Zabić Drozda" stawiam, obok "Mistrza i Małgorzaty", na moim panteonie dzieł, które zmieniły moje spojrzenie na sąsiadów. Panie miej litość dla swych owieczek, gdyż błądzą, dokonując takich wyborów.
Książka na początku jest porywająca niczym orkan Ksawery. Autor dość zręcznie wprowadza do niej bohaterów, wplatając ich losy w tryby akcji. Z jednej strony milionerzy, wyzuci z jakiejkolwiek moralności, z drugiej żałośni frankowicze, którzy ledwo wiążą koniec z końcem. Miłoszewski niezwykle umiejętnie ukazuje ich pożałowania godny żywot, który wiodą w przededniu kolejnej narodowej tragedii. W tle rozgrywana jest partia wielkiej polityki - autor przedstawia nam swą wizję nieodległej przyszłości, w której światowe mocarstwa tańczą w rytm kakofonii Putina, co skutkuje agresją Rosji na Polskę.
I zasadniczo w tym momencie beletrystyczny orkan ustępuje i jego siłę można porównać co najwyżej do lichego pierdnięcia jamnika. Atrakcyjność literacka równa zeru, bo niżej ocenić się już nie da, a szkoda. To dziełko w pełni zasługuje na naganę, a Miłoszewskiego należałoby postawić w kąt za sam pomysł pochwycenia pióra czy tam klawiatury do rąk. Czytając kolejne strony tego gniota odnosi się wrażenie, że autor, pozostając pod zupełnie złudnym, ale ogromnym wrażeniem swego pisarskiego geniuszu, zatracił jakąkolwiek zdolność racjonalnej i obiektywnej oceny tego, w jak antyliteracki sposób przelewa swe myśli na papier. Postaci są niespójne, a akcja płytka jak kałuża i niekonsekwentna. Danuta, główna bohaterka - córka gangstera, będąca kobietą sukcesu i jeżdżąca superszybkim Porsche, w jednej ze scen załatwia świstki w urzędach poprzez robienie loda urzędasom, a chwilę później pielęgnuje swe petunie w ogrodzie. Opisy wielkiej polityki są infantylne i pozbawiają czytelnia złudzeń, co do jakiejkolwiek znajomości tego tematu u autora.
Książkę przepełniają wulgaryzmy i turpistyczno-naturalistyczne opisy odrywanych głów, niezrozumiałych dla czytelnika sabotażowych akcji polskiego wojska itede itepe, które pozbawione są jakiejkolwiek artystycznej formy. Czytając tę książkę nie odczuwamy łechcącej naszą duszę satysfakcji z obcowania z prozą, w intymnym, domowym zaciszu. To bardziej przypomina spelunę, w której jeden z alkonów opisuje swe majaczenia, których doświadczył podczas delirium tremens.
Nie polecam. Za wstawiennictwem jakichś szatańskich demonów dobrnąłem do 105 strony. Gniot ów posiada ich 509. Błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia, nie ubiera tego w słowa.
Moja naiwność kosztowała mnie 2 wieczory i prawie 40 złotych.
Panie Miłoszewski. Wstydu oszczędź.
Miejsce na lekturę i pozycja czytania - klasa. Sama książka z dwie klasy niżej. Przeciętność w fajnej okładce :)
OdpowiedzUsuńSam lepiej bym tego nie ujął, a może bym ujął, gdybym się postarał. Przeciętność nad przeciętnościami, wszystko przeciętność. Najbardziej zmarnowane 105 stron, jakie w życiu zmarnowałem.
UsuńLimit zmarnowanych stron na rok 2018 wyczerpany :-)
OdpowiedzUsuńStanowczo! To nie była rozsądna decyzja zakupowa. Obecnie czytam "Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk. Petarda.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę. Tego jeszcze nie czytałem.
UsuńRacja, w zestawieniu z Miłoszewskim Tokarczuk to petarda lub inny dynamit. Nie powinno się nawet porównywać;)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń